na gazeta. Pod sztywnym kapeluszem błyszczały binokle w czarnej oprawie. Policzki Wercmana były wygolone o granatowym odcieniu, przegrodzone czarnymi, po angielsku przystrzyżonymi wąsami. Wercman był czarny; miał czarne ubranie, czarne oczy. Był przystojnym brunetem.
— Wypuściła nas pani wcześniej ze szkoły, bo Niemcy...
— Ach, tak... dziś mamy wielki dzień; nawet nie zdajesz sobie sprawy jak wielki. Znów zadajesz się z tym łobuziakiem, chodź na górę.
Wielkości dnia Kamil w żaden sposób nie mógł pojąć. Dotychczas w ustach Wercmana rodziły się słowa: wielkie Niemcy, potężne Niemcy, ratunek, to Niemcy. Mówił ich językiem, czytał ich książki i przyjaźnił się z nimi, a teraz, kiedy odchodzą... Schody były brudne i kręte. Na pierwszym piętrze cukiernik piekł swoje ciastka, śmierdziało i mdliło łojem czy margaryną. Drugie piętro... Drzwi otworzyła matka, ta piękna i wiecznie zaniedbana, rozczochrana matka Kamila. Ściągała z syna palto i zadawała pytania w związku ze szkołą. Była tak drobna, wątła; jej twarzyczka miała tyle smutnego wdzięku; wdzięku dwudziesto‑siedmioletniej kobiety, wykpionej i uciśniętej przez los. Jeszcze dwa lata temu Kamil chciał dotykać jej głowy, jej pięknie zaczesanych, jasnych włosów. Uparcie nie pozwalała na to i raptem zobaczył ją kiedyś rano: brzydka, naga czaszka z kosmykami czarnych, rzadkich włosów. Wyglądała tak potwornie, jak tylko może wyglądać łysa kobieta. Później posłyszał jak mówiła do ciotki Zosi o szkarlatynie, o łotrze lekarzu i potrzebie kupna nowej
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/17
Ta strona została uwierzytelniona.