stanął na środku podwórka i stamtąd, zataczając się w miejscu, niby z dna otchłani zionął niesłychanym słownictwem w kierunku okna Zelcerów, skąd po dłuższym czasie lunęła na niego struga jakiegoś płynnego paskudztwa... — o tego rodzaju drobiazgach, które wytwarza szara codzienność, nie warto nawet wspominać. I Kamil nie dziwił się, bez tego rodzaju zdarzeń życie to byłoby zbyt jałowe.
Pod koniec października zdarzyło się jednak coś, co wielu mieszkańców kamienicy przejęło głębokim zadowoleniem. Od dawna interesowano się rozwojem miłości Wandy Trubaczkowej i młodego sierżanta. Stara Trubaczkowa nie była lubiana dla swych fochów burżuazyjnych i jej niechęć do małżeństwa córki z podoficerem piętnowało wielu interesujących się życiem bliźnich współlokatorów. I Wanda pewnego dnia uciekła ze swoim podoficerem. Pozostawiła w domu patetyczną karteczką: „Żegnaj, niedobra matko, która masz na względzie swoje egoistyczne zamiary a nie szczęście córki! Odchodzę z ukochanym, który mi dozwolił poznać słodki owoc miłości. Nie szukaj mnie... nie odnajdziesz. Twoja szczęśliwa Wanda!“ Trubaczkowa, czerwona na szyi, wybiegła w pierwszej chwili do bramy, tam kręciła się chwilę z kartką w ręku i powtarzała: — „Ta idiotka... ten kocmołuch! Co to mi urządziła!“ — Następnie zagniewana staruszka pobiegła do ciotek Kamila, tam plącząc się i nie domawiając słów kilkakrotnie powtórzyła historię swej hańby, po chwili pobiegła do swego pokoju i stłukła tam Irenkę, powtarzając: To dla przykładu... to dla przykładu... żebyś i ty mi na dziwkę się nie wykierowała! Znów
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/178
Ta strona została uwierzytelniona.