Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/186

Ta strona została uwierzytelniona.

uwiedziony jej przytłumionym głosem gdzieś z wnętrzności, patrzał w rozszerzone, zielonkawe oczy, w których widział swoją zdumioną twarz. Pachniały gnijące liście i wiatr poruszał jasne kosmyki włosów dziewczyny. Kamil patrzał na nią w zachwycie i marzył, aby móc tak siedzieć przy niej, pośród tego nastrojowego pejzażu, przez całe życie. I słuchać tego niepokojącego szeptu. Widział jej śpiczaste i szorstkie kolana wystające spod czerwonej, poplamionej sukienki... liściasta rdzawa łódeczka miękko opadła na jedno z kolan... Kamila ogarnęła przemożna ochota aby przypaść do tych kolan i rozpłakać się. Nagle porwał się z ziemi i rozdygotany pobiegł w stronę furtki.
Ilekroć później wspomniał o tej rozmowie na wietrze, pośród rudych pokładów liści, w poszumie drzew, tylekroć odczuwał podniosłe wzruszenie i tęsknił, aby móc widywać ją, pójść tam, gdzie ona zechce, patrzeć tam, gdzie ona patrzy. Ale ta męcząca tęsknota zwolna przemijała. Przyjaźń z Jankiem łagodziła odurzające wspomnienie, zapominał. Kiedyś spotkał siostrę Kaliny na ulicy, zachichotała piskliwie i powiedziała:
— No i cóż! Nabajdurzyłam ci ile wlezie, a tyś się gapił jak ciele na malowane wrota i wierzyłeś wszystkiemu, ty mój romansie zasmarkany!
Po tych słowach stłukła się Kamilowi zupełnie. Na chwilę tylko odczuł boleśnie jej wzgardę i więcej już nie myślał o niej Przestała istnieć i tylko obraz parku na Dynasach powracał w bladych i niejasnych kontu-