rach. Najwyraźniej widział tylko czerwoną sukienkę i liść opadający na śpiczaste kolano.
Jesień zdawała się przemieniać z powrotem w sierpniowe i pogodne dni. Ale to się rwało. Ranek bywał ciepły i słoneczny; po południu ulice wypełniał cmentarny nastrój... szyby w oknach głucho brzęczały. Pobudzony wywodami Janka umysł Kamila począł na trzeźwo, a nie jak dawniej — nastrojami — orientować się w beznadziejnych sprawach tego świata. Na skutek dziecinnych rozmyślań popadał z jednej ostateczności w drugą. Raz pragnął wszelkimi siłami tak pokierować swoim życiem, aby wyrwać się ze swego środowiska, stać się kimś, żyć mądrze i dostatnio... Później znów ogarniała go rozpaczliwa świadomość, że i tak kiedyś umrze... że po co to wszystko? Jednaki, smutny jest koniec wszystkich ludzi. W każdym bądź razie przyjaźń z Jankiem sprawiła, że Kamil myślał, zastanawiał się. Coś się tam w nim działo. Tajemna dżungla codzienności zaczęła się przerzedzać i odsłaniać miejscami, ukazywały się jakieś dale.
Obserwując życie ciotek, Kamil doznawał uczuć nudy i pogardy. Rano wstawały, odurzone jeszcze snem i niechlujne, siadały do swej nieciekawej roboty. Z maleńkiego zawiniątka, skrojonej kamizelki z dodatkami stwarzały atmosferę jakiejś powagi, krzyczały i rozkazywały, kazały sobie usługiwać, denerwowały się po to, aby wyprodukować paskudną i — w pojęciu
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/187
Ta strona została uwierzytelniona.