pańskie dziecko, to sobie już siedzi w siódmej albo w szóstej klasie... Ale też gówno wie... gdzie koniec świata też nie wie, bo go klechy różnymi sztuczkami tumanią... Nie ma, bracie, sprawiedliwości! Ciebie kierowali na jakiego uczonego, a jak tylko ci się życie odmieniło, to żeś upadł na to nasze proletariackie dno i już się nie wygramolisz, tylko jak pies będziesz żył o świecie bożym nie wiedząc! Ty Kamil ze mną kombinuj, to się może jakoś wygramolimy
— Ja się na pewno wygramolę — powiedział Kamil poprzez zaciśnięte wargi.
Stanęli w bramie pod numerem czwartym na Krakowskim Przedmieściu, przed afiszem kinoteatru „Bioskop“. Wyświetlano film pod tytułem „Jack Texas w walce z przemytnikami — obraz w sześciu aktach“. W Kamilu odezwała się nieopanowana namiętność. Boże drogi! Zobaczyć tego wspaniałego Jacka, jak się rusza, tego fascynującego bohatera z serii kolorowych zeszytów! Akurat nie ma ani feniga. Właśnie wczoraj zapłacił za zelówki... przecież zimno się robi... Jakby tu wytrzasnąć flotę. Pytająco spojrzał na Janka.
— Morowy iluzjon dzisiaj dają... Ja wiem, poszłoby się... ale chyba za te rupie co masz w dupie! Musiałem całą tygodniówkę oddać matce. Ty się tym nie przejmuj... będziemy jeszcze łazić na lepsze iluzjony... bo technika wali jak na złamanie karku... czytałem w gazecie. Chodź, bo hycuje dzisiaj... ziąb taki, jak rany! Opychać się też chce, chodź prędzej!
Schodzili szybko w dół. Na dole majaczyły mażące się w jesiennej popielaciźnie kamienice, posępnie sterczały rdzawe kominy od elektrowni, ulicą Dobrą sunął
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/192
Ta strona została uwierzytelniona.