Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/193

Ta strona została uwierzytelniona.

krzepką czerwienią tramwaj, dalej smużył się skwer rudobrunatną plamą i jeszcze mętny pas rzeczny, przymglona Praga: bezbrzeżną szarzyzną biło od Powiśla. Istna dolina smutku.
Kamilowi aż tchu brakło z ogromnej ochoty na kino. Było to pragnienie wprost desperackie. Za wszelką cenę musi zdobyć markę. Pożegnał się z Jankiem w bramie, z tym, że po południu zajdzie do niego. Mieszkanie było zamknięte, przez drzwi, i to po dłuższej chwili szepnął Zbyszek w dziurkę od klucza, że obaj są zamknięci i klucz jest u Trubaczkowej. Zasiedziała garbuska podała mu niemrawo klucz przez uchylone drzwi, podziękował i wszedł do mieszkania. Uwięzieni chłopcy powitali go obojętnym pomrukiem spod stołu. Rozgoryczony pustką w kieszeni, położył się na małym łóżku. Wsłuchany w przytłumione pomruki spod stołu, począł smętnie rozwodzić się nad swoją dolą, w końcu uprzytomnił sobie, że jest głodny i odezwał się:
— Jest co na obiad? Gdzie ciotki?
— Dla ciebie ciotki, a dla nas matka i ciotka... w balii pływają po Wiśle... na organkach grają... trikatraku — odpowiedział chrapliwie Zbyszek.
— Na organkach albo na pakatankach — wtrącił Jerzyk i zachichotał.
— Albo na mitifankach...
— Nie wygłupiajcie się bęcwały, tylko mówcie czy jest jaki obiad?
— Obiad w kominie... ryż, mysz i sztokfisz...
Kamil wstał, chwilę badawczo wpatrywał się pod stół, w mroku brzęczały chichoty, zdecydował się zo-