Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/194

Ta strona została uwierzytelniona.

stawić ich w spokoju, wyciągnął z szuflady stołu zapałki, podszedł do kuchni i zaświecił. Parę karaluchów czmychnęło do szpar, kuchnia była jeszcze ciepła, na blasze stały dwa osmolone, żelazne garnki, w jednym woda po kartoflach, drugi pusty, po jakiejś zupie. Zajrzał jeszcze do piecyka, znalazł w nim kilka wyschniętych drzazeg, buchnęło żywicznym zapachem. Odszedł z uczuciem zawodu i niesmaku. Znów położył się na łóżku.
— Dlaczego dla mnie nie ma obiadu?
— Duchy zjadły i objedzone siedzą w kominie... Nie widziałeś, nie pacnęły cię po gębie?
Nie było sensu wdawać się z nimi w rozmowę. Sądząc z tonu, napewno zjedli jego porcję. Ciotki wrócą pewnie dopiero wieczorem, już wczoraj wybierały się na cały dzień. Z zadowoleniem pogrążył się w smutnych roztrząsaniach swego losu. Myśl, że jest głodny i opuszczony sprawiała mu przyjemność. Przez szyby dochodziły słabe dźwięki orkiestry na Dynasach, potem muzyka ucichła i głucho poczęły warczeć motory motocykli. Straszliwa, czcza nuda zdawała się rozsadzać pokój. Spod stołu odezwał się przyciszony szept Zbyszka:
— Palca mi do oka nie pakuj, bo pójdę po tasak...
— Przyjdziesz z tasakiem, to dostanę konwulsji i matka cię udusi...
— To dobrze, tylko nie zdejmuj nóg z szyi, a wypręż je i pchaj...
— Cóż te pędraki tam wyprawiają — myślał leniwie Kamil. Ale nie chciało mu się zaglądać pod stół... Żeby choć jedną markę jakoś zdobyć... Ano, trudno,