nędzny i szary, pełen ohydnej monotonii. Ciotka już pewnie zdążyła przeliczyć pieniądze. Na progu powitają go słowa: „Przygarnęłam cię... dzieciom odejmowałam od ust“... I pewnie zacznie płakać, co najgorsze! Odda, powolutku odda ze swoich zarobków. Ale cóż, przeszło szczęście i ohydna paszcza podłego uczynku wyłania się z odurzenia co mija. Zostało jeszcze czterdzieści fenigów. Ha, dziś się żyje! Co będzie, to będzie! Piją w budce z owocami wodę sodową z malinowym sokiem, tępo gryzą makagigi i przygaszeni, z pustką w duszy jak po nadużyciu jakiegoś narkotyku, puszczają się po pochyłym bruku w stronę leniwie mrugającego płomykami lamp gazowych Powiśla.
— Święto, święto i po święcie — mruczy z determinacją Janek. — Jutro mam pilne zelówki, trzeba o szóstej rano już być przy warsztacie. Potem się wyzwolę. Potem się ożenię, pójdę do wojska, dzieciaki mi wyrosną na szewców albo innych krawców i potem umrę. Może jak umrę, to się dowiem gdzie się kończy świat. Dziobane życie.
— Może się odmieni... może będzie dobrze... Ja też sam nie wiem... do niczego nie czuję zdolności... może jeszcze będzie lepiej... może się jako wygramolimy...
I biadając, skwaszeni lumpiarze, dowlekli się do bramy, ponurej nory wymoszczonej gęstym, żółtym światłem lampki naftowej. Śmierdziało wilgotnym brudem i fermentującą uryną. Tu się pożegnali. „Jutro cię wywołam po robocie“ — wyjęczał na odchodnym Janek.
Pragnąc odwlec chwilę spojrzenia ciotce w oczy, zamykał drzwi wolno, w mroku, bo w tej części pokoju, między kuchnią i drzwiami paliło się światło tylko
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/201
Ta strona została uwierzytelniona.