ogromnym wysiłku. I nagle roześmiał się jakoś pusto i przekornie, pieszczotliwie zanurzył palce w ojcowskiej czuprynie, poczuł miękką i ciepłą gęstwę włosów, rozpłaszczył nos na czole, w miejscu gdzie nabrzmiałe żyły tworzyły trójkąt. Po chwili Andrzej sapnął i opuścił Kamila na podłogę, ze słowami: — „Przecież nie będziesz spał pod sufitem... ciężki jesteś, niechże cię...“
— Ma nie być ciężki... dziesięć lat i tak nad swój wiek wyrośnięty — wtrąciła osowiale ciotka Zosia.
Usiedli. Kamil oparł się łokciami o kolana ojca i z pewną, rezolutną miną przysłuchiwał się rozmowie. Ciotka Zosia sama nie wiedziała, czemu jest wzburzona. Podświadomie odczuwała kobiecy niepokój, że oto chłopiec wprost spod jej opieki dostaje się w męskie i znane w rodzinie ze swej lekkomyślności ręce. Przy tym zdawała sobie sprawę, że Kamil cierpiał u niej głód i poniewierkę, że Andrzej może to jeszcze wyolbrzymić i było jej wstyd, że była dla chłopca zbyt oschła, a scena nad Wisłą uporczywie jej się przypominała. Właśnie Andrzej począł mówić swym poważnym głosem, który dziwnie obco rozlegał się w tym pokoju zamieszkałym przez kobiety i dzieci.
— I tak, drogo Zocho... losy nas wszystkich dziwnie rozdzieliły, mnie się ostatnio nie wiodło, chłopiec był ci pewnie ciężarem, opiekowałaś się nim jak mogłaś, narazie mogę ci tylko podziękować, odwdzięczę się trochę później. Teraz chłopca zabiorę, trzeba będzie się zająć jego wychowaniem. Jużeśmy sobie zresztą obgadali to wszystko, zanim on przyszedł. Pora mi iść... przygotuj się Kamilu na jutro do podróży. Będziemy teraz razem i opowiemy sobie nasze wszystkie przeżycia
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/203
Ta strona została uwierzytelniona.