kówkę i powolutku, z trudem włożył ją do książki w szufladzie szafy.
Nowe życie rozpoczęło się. Kamil oszołomiony obfitym we wrażenia dniem patrzył na rozkołysaną rytmem pociągu postać ojca. Za oknem wagonu wlokły się rozpaczne, listopadowe pola okryte sinym kolorem popołudniowego smutku, beznadziejne dale, ziejące nudą zastygłych wiatraków. Patrzeć tam było Kamilowi straszno, więc siedział sobie spokojnie na pluszach i myślał, taksując wzrokiem co pewien czas ojca. Byli sami w przedziale. Andrzej ustawiał pasjansa na wystającym pod oknem blaciku.
Wieczorami nerwowcy nastrojeni są optymistycznie. W Kamilu kłębiły się od rana niepokojące refleksje. Ciotki znają go przecież od lat. Potrafi być lekkomyślny. Zaufać mu? Ostatecznie życie tutaj ostatnio nienajgorzej się ułożyło. Jeszcze zostawi w jakim obcym mieście... Ale nagle wbiegła zdyszana ciotka Zosia, w chustce, z ulicy i powiedziała: — „Andrzej jedzie... dorożką!“
I w tej chwili odeszły Kamila wątpliwości. Musi jechać, musi się stąd wyrwać... przecież ma ojca. Spojrzał w okno. Blady i schorowany Goliński niezdecydowanie wychodził z wychodka, jednocześnie Emilka od Zelcera w kłębach pyłu wyrzucała popiół do śmietnika, Hilary stał z głową zadartą do góry, bo mu przed chwilą padła pod nogi wiązanka naci, Marek rąbał drzewo na pniaku, wszystko to w szarej barwie bez-