Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/211

Ta strona została uwierzytelniona.

słonecznego rana, w wiadomej nudzie rozpoczynającego się dnia. Tak, trzeba się od tego oddalić.
Andrzej wszedł na wesoło, ze słowami:
— Ale też mieszkacie w katakumbach... Dzień dobry! Kamil, spakowałeś kufry? Pewnie nie masz nawet co brać ze sobą? Jedynie szczoteczkę do zębów, ale i to ci sprawię nową. Tak! Wszystko na nowo! A czy ty wogóle używałeś szczoteczki do zębów?
— Używał, czyścił sobie zęby co dzień, ale my nie! — z triumfem wykrzyknął Jerzyk.
— Od szczotki zęby wypadają — dodał stanowczo Zbyszek.
— A, nie! A, nie!... to się mylicie! Proszę, oto dziesięć marek kładę na stole i przeznaczam je na proszek i szczoteczki dla was, moi chłopcy! Zęby należy myć rano i wieczór. Zocho, dopilnuj! A gdzież Stasia?
— Ano poszła trochę postać w ogonku... Pożegnajmy się i pójdę ją zastąpić — odpowiedziała ciotka Zosia.
— O, nie! Na jakiej to ulicy? Podjedziemy do niej, przywitamy się i pożegnamy jednocześnie.
— To na Radnej, Kamil ci pokaże.
Pożegnanie trwało jeszcze parę minut. Wielki, ciemno i szykownie ubrany Andrzej z trudem pochylał się nad chłopcami, zaniepokojony lekko ich widocznym zaniedbaniem tualetowym. Dotykał ich policzków końcami palców, kręcił się. Kamil jeszcze raz zauważył, że ten czysty, światowy pan na tle ciasnego pokoju — bo pokój jakby zmalał — wygląda wprost niepokojąco, groteskowo. Ale Andrzej zdawał się być dość