Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/216

Ta strona została uwierzytelniona.

Kamil zsunął się z kanapki. Andrzej chwycił go za przeguby rąk, począł je podnosić do góry, wyciągać do przodu i opuszczać, mówiąc: — „Wciągnij powietrze... ooo, tak... A teraz powoli wypuszczaj. Dobrze. Kucnij. Na palcach, wolno, wolno... do góry. Ot, tak. Później będziesz to sam robił, codziennie. Oprzyj ręce na biodrach i pochyl się do przodu... Śmiało!“
Kamilowi było nieswojo i zgrzał się trochę. Dokuczała nowa, szorstka bielizna. Wszystko to dlatego, że nie mają o czym ze sobą mówić. Nie zgrali się jeszcze. Jakieś wygibasy i to na roztrzęsionej podłodze. Lekcja ta skończyła się wkrótce, Kamil znów usiadł sobie wygodnie, odsapnął i niewyraźnie spojrzał na ojca. Siedział czarny i bryłowaty, jaśniejący na piersiach bielą trójkąta koszuli, lśniącym krawatem. Palił papierosa w grubej, bursztynowej cygarnicy, patrzył i uśmiechał się nieznacznie. Najprzykrzejsze, że oczu nie było widać; coś niewyraźnego za łamiącymi się blaskami szkieł. A nuż co ukradnie, czyjąś walizkę z sąsiedniego przedziału? Być może, wyda się i krzyk na stacji, wstyd straszny. Niech tylko próbuje wyjść! Będzie go błagał, żeby nie wychodził.
Skądś, z daleka jakby, poprzez przytłumiony łoskot pociągu przedzierały się żałosne tony skrzypiec. Za oknami to samo: brunatna, wietrzna pustać. Nawet nie zdążył się pożegnać z Jankiem. Niech tam... Skończyło się to jałowe życie, teraz przynajmniej zaczyna się coś dziać; nowe ubranie, podróż.
Andrzej nałożył palto, wyjrzał przez okno i powiedział:
— Chodź, już dojeżdżamy do Mińska!