Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/217

Ta strona została uwierzytelniona.

Przeszli gmach stacyjny i zaraz opadło ich kilku brodatych woźniców z batami w rękach. Na smutnym, piaszczystym placyku, pośród nawozu i słomianego śmiecia, stało kilka obdartych dorożek i dwie chłopskie furmanki. Spośród kilku wrzeszczących i rozpychających się furmanów Andrzej wybrał krępego Żyda, zgodził z nim cenę przejazdu do osady i skrzypiąca bryka potoczyła się w twardych wstrząsach, pociągnięta przez chude, brudne jakieś i poplamione koniska. Bryczka koślawo toczyła się topolową aleją, skręciła na szarą pręgę szosy i podróżnych otoczył krajobraz pełen bolesnej pospolitości, wypranej z wszelkiego nastroju. Uroda jesieni wydawała się Kamilowi ciągle nieporozumieniem. Udręczony wzrok powłóczył się żmudnie po nudnej jałowiźnie pól, gdzieś tam barwiły się na brunatnym tle grzebiące w ziemi babiny, podkreślały posępny bezsens tego pejzażu.
Andrzej drzemał. Wyglądał jak ksiądz odmawiający wewnętrzne jakieś modlitwy. Bryka przeważnie wlokła się przykro i skrzypliwie, czasem podrywało ją, wówczas przez kilka minut trzeszczała potwornie, zdawała się grozić, że koło gubi... Kamilowi już od dłuższego czasu zaczęły tłuc się po głowie jakieś ponure wnioski; drażniły go te gwałtowne podrywy koni, dzięki którym i tak wypadało, że do osady będą jechali około dwu godzin... Że ciągle trzeba siedzieć koło drzemiącego pana w czerni i poruszyć się nijako... I jakoś to wogóle śmiesznie, że tą pustą szosą pędzi bryka, a w tej bryce mały chłopiec okręcony warstwami nowych, śmierdzących lekarstwami materiałów, siedzi obok wielkiego pana w meloniku i złotych binoklach... że naoko-