Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/218

Ta strona została uwierzytelniona.

ło puste pola z badylami i dzień taki ciemnawy... szarawy.. Już trzeci raz jedzie tą drogą, i za każdym razem inaczej. Najpierw z mamusią na furze; to było wiosną i bydło porykiwało... Konik był jeden, mały, i biegł to szybko, to powoli, a od furmana leciało machorką... A potem na pogrzeb mamusi, ze wszystkimi... i z Frankiem. I teraz... jak to równiutko i do trzech: najpierw z mamusią, teraz z tatusiem, a w środku pogrzeb mamusi. Boże kochany... żeby ten tatuś wziął choć trochę na kolana i pobujał, albo bajkę opowiedział... Może później... dopiero pierwszy dzień... Jak się zgrają...
Bliżej osady pokazało się trochę ludzi na szosie. I znów Kamil łamał głowinę, dlaczego tu więcej ludzi i gdzie idą... czy na spacer wychodzą aż trzy czy cztery kilometry?.. Pojawiali się prowincjonalni Żydzi, zdający się nosić na czarnych chałatach, drugi jeszcze, niewidoczny chałat utkany ze smutku... Skręcali w jakieś boczne dróżki, w szczere pole, czarni, z woreczkami albo i bez... Chłop wlókł się za siwym koniem, obok pustej fury i wyglądał, jakby go ktoś przytroczył do lejc, tak szedł niechętnie. I podróż wyprowadziła brykę w cuchnącą człowieczym i bydlęcym brudem ulicę z kocimi łbami, pokazały się rudery z pełzającymi na progach jak oślepione, dzieciakami. Popiskiwały drzwi i okiennice, ukazywały się w oknach twarze jakby pobielone mąką, wydłużone od ciekawości. Między ruderami przemykali się czarni ludzie, nagle, z podwórka wybiegł chudy, pejsaty i bardzo blady żydek w jarmułce i znieruchomiał z uniesioną głową i sztywno opuszczonymi do dołu rękami, pochylony. Zdawał się węszyć jakiś