Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/221

Ta strona została uwierzytelniona.

taka poufała i jadowita, ty dygnitarzu z Pawiaka, to mogę sobie na tę godzinę wyjść z domu. Lolek, nigdzie mi się z nim nie ruszaj! Kamil, chodź do babki, nie słuchaj co ten rzezimieszek będzie knuł!
— Nie, babciu! Ja zostanę z tatusiem.
— A niech was kaczki zdepczą, łajdusy! — I babka Weronika wybiegła na dwór.
We trzech weszli do pokoju pachnącego ciepłym, jakby chlebnym zaduchem. Andrzej nie zdjął palta, przysiadł na brzegu kufra i zaczął mówić do wuja Leona, który stanął koło okna z rękami do tyłu, pokorny i zażenowany jak wyrostek. Często oglądał się na Kamila.
— A więc, Leonie. Mną rzucało po świecie; trochę młodość, trochę lekkomyślność. Przyjechałem tu z Kamilem specjalnie i wyłącznie, aby zobaczyć grób Anki... Nie dla was, bo wiesz jak zawsze byliśmy sobie dalecy (tu wuj Leon aż się przygarbił od tych nieprzyjemnych słów) i... w gruncie rzeczy... co my tam za rodzina! Chciałbym cię prosić, abyś łaskawie zajął się kamieniem na grobie Anki, ja ci tu zostawię pieniądze, o, sto pięćdziesiąt marek... Zostanie ci trochę, to obróć je na konserwację grobu... Czekaj, może masz resztę z dwustu, bo nie mam pięćdziesięciomarkówki.
— Zaraz, tylko wstań z kufra, bo tam mam...
Andrzej podszedł do okna i zapatrzył się na błotnisty kwadrat z badylami. Wuj Leon odepchnął wieko, kazał Kamilowi je przytrzymać, sam wyciągnął z dna, spod ubrań i bielizny, skąd buchnęło naftaliną; „Żywoty Świętych“, spuchnięte od banknotów między stronnicami, odliczył pięćdziesiąt marek, przytrzymał