Kamila i mruknął porozumiewawczo okiem, jak uczeń po udanej odpowiedzi przed nauczycielem, zaraz też delikatnie się uśmiechnął, jakby dzielił się z Kamilem w wyobraźni sceną tej bójki na weselu. O, wuj Leon najwyraźniej ciężko odczuwał obecność Andrzeja. Patrzył na jego elegancję i pewne siebie ruchy, porównywał go z sobą i zrobiło mu się na chwilę żal, że marnuje życie w takim marnym miejscu; spojrzał na okrągłe jak rury, wzdęte na kolanach portki z cajgu, na kurtkę nieco przyciasną, z wysiepanymi rękawami... Prowincjał jestem, kołtun... Ale uczciwy — szepnął sobie w duchu po chwili, z satysfakcją.
— Możebyś nam teraz trochę pograł, nigdy nie słyszałem jak grasz — odezwał się Andrzej.
— E, ja tak gram... dla chłopów. Mogę zagrać, dlaczego nie — powiedział wuj Leon z ożywieniem.
Zdjął skrzypce ze ściany, chwilę przykręcał struny, stroił i wreszcie stanął w oknie, tyłem do pokoju i począł grać swoją ulubioną, popisową melodię: „Pażalej ty mienia“. Zdawaćby się mogło, że żałość tej muzyki ściągnęła do pokoiku cały rozpaczny nastrój tej mieściny. W pokoju było gęsto od udręki. W Andrzeju widać wezbrało Rosją, bo zdjął binokle, zakrył dłonią oczy i kołysał głową. Kamil cichutko podszedł do drzwi od zakładu i zajrzał przez dziurę po sęku. Spotkał się tam z drugim oczkiem, chytrym i popielatym, niby pajączek w sieci zmarszczek, oczkiem babki Weroniki. Uchylił drzwi, ale już tylko zdążył pochwycić fragment kiecki babcinej w drzwiach.
— Leon... proszę cię... weź skrzypce i pójdziemy do
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/223
Ta strona została uwierzytelniona.