Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/224

Ta strona została uwierzytelniona.

jakiej knajpy napić się wódki. Później pójdziemy na cmentarz... jest czwarta... jeszcze zdążymy...
— No to chyba najpierw na cmentarz, bo później się ściemni... Ale bez skrzypiec... po co?
— Nie, nie... weź skrzypce, proszę cię! Grasz spod serca...
— Eee, tam... tak, dla chłopów... Żeby się tylko babka nie przyczepiła... wezmę skrzypce pod kurtkę, najlepiej...
Szli środkiem rynku, po piaszczystym i popielatym, usuwającym się pod stopami terenie. Ta niechlujna przestrzeń, okolona cuchnącym pierścieniem nieskanalizowanych schronów, nakryta siną pokrywą obojętnego nieba, podkreślała wprost niepokojąco niecodzienny kontrast ubioru i postaci Andrzeja na swoim tle. Obok stąpał żołnierskim krokiem, zażenowany nieco wrażeniem, jakie wywoła Andrzej na mieszkańcach, wuj Leon, w maciejówce na głowie i wystrzępionej jesionce. Już sam wygląd zewnętrzny tych dwóch gryzł się ze sobą rażąco. Pośrodku szedł Kamil w swoim kepi i nieco przydługim palcie. Trzymał obu mężczyzn pod ręce i nawet co pewien czas kulił nogi i zwisając, dawał się nieść. Na świecie szarzało, wszystko tonęło w powietrzu barwy pomyj, nad głowami unosiły się wronie wrzaski i wrony, jak łachmany, strzępiły się po brudnym stropie.
Zza budynku szkolnego wyszli dwaj obdarci, osowiali jakby, chłopcy. Jeden począł ciskać kamieniami w bolesne niebo, czynił to lewą ręką i jakby od niechcenia; drugi chuchnął w ręce... W Kamilu serce gwałtownie zabiło; żeby tylko go nie poznali, bo ten chu-