jakąś modlitwę, potem wstał, smutno spojrzał na Andrzeja, chrząknął kilka razy, pogłaskał po głowie siedzącego obok Kamila, po czym ostrożnie położył na ziemi czapkę, wyjął skrzypce i począł grać z początku cichutko, coraz głośniej... Grał: „Gdy rannym słonkiem zaśpiewa skowronek...“ Kamil rozpłakał się momentalnie, trwało to ze dwie minuty, opadły ostatnie łzy i Kamil suchą twarz skierował w stronę ojca, bo coś mu tam się wydało... Tak, Andrzej Kurant wił się pod drzewem jak w mękach, w spazmach śmiechu. Rechotał cicho, z gwałtownymi wybuchami, i znów to samo. Łzy obficie ciekły mu po policzkach, ocierał je chustką... suchy mech i kawałki kory przylepiły mu się do palta. Ale wuj Leon nie widział tego. Miał zamknięte oczy i przędąc melodię kołysał się nad grobem Anny. Kamil wstał, spojrzał w bok i odrazu natknął się na tkwiącą w gałęziach niby pomarszczony owoc, twarz babki Weroniki. Widać było tylko samą twarz i błyszczały na niej ruchliwe oczka... W momencie jednak, kiedy Kamil spojrzał, na twarz wysunął się mały, czarniawy paluszek, i przytknięty do ust, dawał znak milczenia. Kamil odwrócił głowę i zdążył jeszcze pochwycić pierzchające resztki śmiechu z formującej się w powagę twarzy ojca. Wuj Leon przestał grać, stał teraz nieruchomo ze swym instrumentem, zapatrzony do góry, przejęty.
Andrzej podszedł do wuja Leona, z lękiem w oczach, czy aby znów nie wybuchnie śmiechem. Położył mu rękę na ramieniu i powiedział:
— Dziękuję ci... ten kamień tutaj koniecznie... chodźmy już.
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/226
Ta strona została uwierzytelniona.