w niej swe obwisłe wąsy. Kamila opadły posępne myśli. Naturalnie... ciągle mały, każdy może wykrzyczeć... wszyscy mają prawo robić co chcą, tylko on zawsze jest pod opieką, kiedy nie trzeba. Nie tak dawno, w okresie biedy chleba mu nikt nie dał, ale zwymyślać od szczeniaków i niedorostków, każdy się kwapił. Ojciec też jakiś dziwny, obcy jeszcze, ciągle daleki. Nędzny los... zawsze trzeba słuchać, samemu nic kazać nie można...
Poczuł, że głowa mu się kiwa i duszny bezwład rozłazi się po kościach. Wyciągnął się na ławce pod oknem, przed oczy nasunął mu się odgrodzony grób matki, zdawało mu się, że na drzewie siedzi babka i grozi palcem, przejął go dreszcz strachu, ale zaraz babka, wuj Leon i ojciec poczęli się kręcić w dużym, fioletowym kole... Usnął.
Otworzył oczy i poczuł, że ktoś nim potrząsa za ramię. Zamglony snem wzrok odróżnił barczystą postać ojca i jego drżące na nosie binokle. Zapachniało ciepłym, wódczanym oddechem. Andrzej zaczął mówić, wesołym, podniesionym głosem:
— Uciąłeś sobie niezgorszą drzemkę.. już fura podjechała. Załatwiliśmy z Leonem wszystko szczęśliwie... mam już teraz dowód na piśmie, że jestem wdowcem a ty na pół sierotą. No, wstawaj... jedziemy!
Wuj Leon stał pod ścianą i pisał palcem w powietrzu nierealne słowa. Kamil przecierał oczy, ziewał, czuł niesmak w ustach i wilgotne ciepło na ciele. Andrzej wypił jeszcze z wujem Leonem, pocałowali się dwa razy w oba policzki, wuj Leon, wzruszony, chciał jeszcze trzeci raz, ale jakoś niezręcznie kiwnął głową
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/230
Ta strona została uwierzytelniona.