Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/233

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ho, ho... widzę, że masz moje upodobania! Ja też nie lubię chodzić!
Obiad zjedli w restauracji „Pod Wiechą“. Mniej czaru niż u Lijewskiego, ale taki sam niepokój i trema w czasie spożywania nieznanych potraw. Przy kawie Andrzej powiadomił Kamila, że jeszcze tej nocy wyjadą do Krakowa, że walizki już są w przechowalni na dworcu. Teraz pójdą z wizytą do ojca chrzestnego Kamila, pana Sołtyńskiego, który ma biuro na Mokotowskiej. Kamil godził się na wszystko. Imponowało mu, że ojciec wtajemnicza go w swoje plany i traktuje go poważnie, bez seplenienia i mizdrzeń.
Naturalnie jadą dorożką. Kamil myśli o ojcu i swojej sytuacji, o tym, że wszystko mu się wydaje jakby trwało nie od wczoraj lecz zawsze, że to wspaniałe życie między pociągiem i restauracją stało się takie normalne, jakby nie istniała fabryka pestek, Hrabiakowie i całe Powiśle. To prawda, że ojca wyobrażał sobie trochę inaczej, w swoich marzeniach z okna, z ulicy Złotej. Miał to być wysoki i koleżeński pan, taki imponujący, dorosły urwis, skory do figlów, opowiadający śmieszne historyjki. Tymczasem był to raczej poważny tata, pogrążony w swoich niedostępnych Kamilowi myślach. Tyle tylko, że biła od niego życiowa swoboda i pewność siebie, że wprowadzał Kamila w jakieś lepsze życie, pozbawione nudy i szarzyzny, przy czym traktował go jakby zawsze byli razem.
Wizyta u ojca chrzestnego trwała godzinę. Andrzej przedstawił Kamila chuderlawemu panu o dużej, okrągłej głowie z bladą, wygoloną twarzą, na której matowiały binokle bez oprawy. Pan Sołtyński bardziej