się interesował synem niż ojcem, i Kamil zauważył, że ojciec jest tu traktowany z góry i pobłażliwie. Andrzej natomiast stracił jakby na pewności siebie, był nadmiernie ugrzeczniony i pełen szacunku. Rozmowa odrazu oparła się na wspomnieniach. Ileż to lat. Taki duży chłopak. Pamiętam chrzciny... naturalnie... pracował pan wtedy u mnie, no jakże! Matka, taka urocza osoba i tak młodo rozstała się z tym światem... Biedny chłopiec, taki osierocony...
— Pozwolę sobie zauważyć, że... hehe.. ja przecież, dzięki Bogu zostałem... syn mój ma opiekę... jednak postaram się dać mu wykształcenie...
Andrzej powiedział to, ukłoniwszy się, parokrotnie.
— I... znów pana diabeł skusi i zapakują pana do ciupy... znamy się na tym...
— Hm... mam nadzieję, że to się nie powtórzy. I Andrzej pochylił się w krześle z pokornym uśmiechem.
— Nic panu nie wierzę, nic! Ale w każdym bądź razie (pan Sołtyński spojrzał nieznacznie na zegarek) gdyby pan znów popadł w jaką bidę, to niech chłopiec zgłosi się do mnie. Cóż.. tyle lat go nie widziałem... należy mu się jakiś porządny prezent. Zaraz... dziś wyjeżdżacie?... Dam ci Kamilku najlepiej trochę pieniędzy, spraw sobie za to coś porządnego i pamiętaj o mnie. Hm... duży chłopiec, duży... byleby tylko porządny obywatel z ciebie wyrósł.
Pan Sołtyński mówił to, odwrócony plecami i pochylony nad portfelem, z którego w końcu wyciągnął dwie stumarkówki i nerwowym, utajonym ruchem wetknął pieniądze w rękę Kamila. Znów chrząknął i już nie
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/234
Ta strona została uwierzytelniona.