wczesnej młodości malowałam; kwiaty i pejzaże, przeważnie kwiaty... olejno...
— Hm... tak... to jest... tego... jak to mówią: nie samym chlebem człowiek żyje.
Po ucałowaniu białej i wiotkiej ręki pani, Kamil oddalił się od tej ławki i dalszej rozmowy nie słyszał. Słuchając tej gadaniny, skręcał się z nudów. Zaczepia nieznajome. Gadają głupstwa o jakichś śpiewach i hamaku. Znów otworzyła się przed nim karta życia, na której widział jakieś bazgroty. Dziobata wydra. Zaczął ciskać kasztany w wodę i to mu zajęło sporo czasu. Obejrzał się: ojciec siedział blisko pani i coś jej szeptał, a ona uśmiechała się mdło, z minką jakby coś przyjemnego wąchała. Wrócił do ławki usiadł.[1] Ojciec zaczął mówić trochę głośniej, opowiadał o Rosji, o tym, że miał tam własne konie wyścigowe. Ach, jakież nudziarstwo. Kamil począł majtać nogami i prztykać paznokciami w zęby. W końcu Andrzej wstał ze słowami: „Pora już na nas“ i szarmancko ukłonił się, całując długo i z jakąś osobliwą miną rękę pani. Powiedział jeszcze przytłumionym głosem:
— Zatem natychmiast po powrocie nie omieszkam złożyć telefonicznie swego uszanowania drogiej pani. Kamilu proszę cię... Do zobaczenia, wkrótce.
Biała kawa i dwa ciastka w cukierni „Udziałowej“ rozpuściły nieco gorycz Kamila. Z cukierni poszli do kina „Olimpia“, co już do reszty nastroiło Kamila jak najprzychylniej do ojca. Miejsca w tyle, orkiestra, niewiele osób, chłodno. Olbrzymi Włoch imieniem Macistes przenosił armaty w Alpach i to w zimie. Była wojna — rozkoszny film. Kamil popadł w swoją ka-
- ↑ Błąd w druku; winno być ławki i usiadł lub ławki, usiadł.