Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/251

Ta strona została uwierzytelniona.

lamp, otoczeni miastem ospałym, z budowlami od których zdawał się spływać ciężki majestat wieków. Andrzej zapatrzył się, mówił do siebie, Kamila zbywał zdawkową czułością, głaskaniem. Kamil wstawał raniutko, kiedy spuchnięty od snu terminator wlókł się kwaśno do kuchni rozpalać ogień, kiedy do pokoju przeciekał brudny świt z podwórka, słychać było krakanie wron, w pokoju włóczyły się zimne smrody z nocy. Kamil zbierał swoją pościel z kozetki i kładł obok posłania terminatora. Pościel tę zabierała majstrowa do alkowy; wpadała nagle, wymyta i uczesana, z koczkiem, otwierała okno i poruszając się niezwyle energicznie, wznosząc szeroką suknią podmuchy w pokoju, mówiła jednocześnie ślamazarnie i jakby prosząco:
— Maciejku, znów nie sprzątnąłeś wczoraj warsztatu... i tak codzień... sprzątnij zaraz... przynieś wody, wylej pomyje, przypomnij majstrowi, żeby nakręcił zegar, po wodzie będziesz kręcił kawę, tylko uważaj, żebyś połowy nie rozsypał, potem pójdziesz po mleko, tylko...
Ta jękliwa marszruta całego dnia dla terminatora przypadała na siódmą rano. O tej porze Kamil wymyty już, z włosem nieco przylizanym siedział na kozetce i słuchał i patrzył: to w okno, gdzie nic się nie działo, a jednak przyciągało wzrok, to znów na poczynający się dzień rodziny Piszczków. Po dwóch dniach wiedział, że o pół do ósmej przyjdzie czeladnik, szybko zdejmie palto i marynarkę, nałoży fartuch, rozejrzy się obojętnie po ludziach i po sprzętach, usiądzie, głowę pochyli i już do siódmej wieczo-