Kamil otrzymał od ojca saneczki, szorstką kominiarkę, rękawice, szalik i grube pończochy. Śnieg pokrył miasto grubo, drzewa na plantach stały się nagle jakieś baśniowe, interesujące, miasto jeszcze bardziej przycichło; nastrój średniowiecza połączył się z nastrojem zimy i ten obcy Kraków stał się nagle dla Kamila dziedziną przemożnego uroku, atmosfera ta pobudzała jego wyobraźnię, przygnębienie i poczucie szarzyzny minęło, był prawie szczęśliwy.
Z wędrówek po mieście wracał do domu o różnych porach. Ta sama obojętność otoczenia, która jeszcze kilka dni temu przytwierdzała go do kozetki i duszę dręczyła smutkiem i sieroctwem, teraz wydała mu się wygodną, nie krępującą. Sam zagadywał mieszkańców, opowiadał gdzie był, i każdy po swojemu reagował. Czeladnik pytał chłodno:
— Zjeżdżasz sam, na raka? Spopod Wawelu? Uważaj, łba nie rozbij... gdzieś podział wosk? Idź lepiej od warsztatu, bo ciągle coś gubisz...
Maciejek drwiąco chichotał i oczy zasnuwała mu mgła zawiści. Piszczkowa gładziła Kamila po głowie i mówiła: „Pókiś dziecko, to sobie używaj!“ Piszczek uprzedzał go zdawkowo, żeby uważał na rakarzy, Julek powiedział coś w rodzaju:
— Obcujesz zapewne w towarzystwie dzieci ulicy? Uważaj, aby ci dusza brudem nie obrosła. Co prawda jesteś tu — o ile wiem — w przejeździe, jak ten podróżny oczekujący pociągu na nieznanej stacji, i nie mogę mieć na ciebie wpływu, ale przestrzegam cię! Ty jesteś człowiek z tego świata doczesnych rozkoszy
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/256
Ta strona została uwierzytelniona.