i zabłądziłeś do nas przypadkiem... nie warto abyś pobłądził, choćby na chwilę!
Kamilowi nie chciało się wyprowadzać szlachetnego harcerza z błędu co do swojej przeszłości. Pokiwał głową na zgodę. Jak tylko otrząsnął się z posępnych nastrojów, zaraz począł zwracać uwagę co ci ludzie mówią, jakie mają zwyczaje. I doszedł do przekonania, że są to poczciwcy, którym życie nie wydaje się ani złe ani dobre, że są zaprawieni w jego surowości i że nie są zbyt uczuciowi i nie egzaltują się. Ojciec wobec Piszczka wydał mu się jakimś potwornie skomplikowanym stworem. Przypomniał sobie środowisko Powiśla, gdzie nędza toczyła nie tylko ciała, ale i nerwy ludzkie, gdzie wszyscy byli tak wrogo nastawieni do świata. Ci ludzie poruszali się, oddychali i nic dla nich nie było dziwne. Dla Piszczka jedynie był dziwny syn i odwrotnie, ale nad tym już się nie głowił, raczej śmieszył go ten antagonizm. Kamilowi, którego tak bardzo raziła pospolitość bytu, wydawało się dziwnym, że ten Piszczek, kiedyś bogaty, mógł się tak nagle przystosować do tej mdłej egzystencji. Ale usłyszał kiedyś, jak Piszczek w rozmowie z Andrzejem mówił:
— Ja tam nie żałuję tych czasów... ciągle dużo roboty i wieczne zmartwienie, żeby nie stracić majątku, Straciłem go w końcu i teraz mam spokój.
Kamil powrócił zgrzany, z mrozu. Zdjął pokrytą sopelkami lodu kominiarkę z rozprażonej głowy. Ogarnął go gęsty zaduch mieszkania, spotęgowany dziś zapachem mydlin i pary, bo Piszczkowa prała. W jasnym kręgu światła pochylali się szewcy, Piszczek śpiewał:
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/257
Ta strona została uwierzytelniona.