Wędrowali szewcy, krawcy! Mieli złote pasy... Wstąpili do hycla... na świeże kiełbasy!
Kamil nie odrazu usiadł. Kręcił się po mieszkaniu, jakby nie mogąc wytrzymać rozpędu popołudniowej bieganiny. Czuł nagle ogromną ochotę, aby usiąść komuś bliskiemu na kolanach, opowiedzieć co widział, przytulić się. Ale wszyscy byli tak nie bliscy i zajęci, że ledwie zauważyli jego przyjście. Stanął przy oknie, począł rysować paznokciem znaki na szronie, pogrążył się w jakichś niedorzecznych myślach, kiedy posłyszał donośny, ożywiający przygaszoną atmosferę mieszkania, głos ojca. Andrzej był w dobrym usposobieniu. Powiedział Kamilowi, że wyjdą, żeby się ubrał, nie zdejmując palta, żartobliwie rozmawiał z Piszczkiem. Na ulicy Andrzej położył dłoń na głowie Kamila i kiedy tak szli ulicą ogarniętą łagodną ciszą zimowego wieczoru, ojciec mówił do syna:
— Uważasz brachu... dziś koniec. Wyjeżdżamy jutro raniutko. Przed ósmą masz być gotów, podjadę dorożką, wpadnę na chwilę załatwić z Piszczkiem i jazda! Wiesz, gdzie? Wymyśliłem wspaniałą miejscowość... Zakopane! Słyszałeś kiedy o czymś takim? Nie! Słuchaj! Tam są góry, cudowne, ośnieżone... wspaniałe widoki. Kupię ci narty i łyżwy... tam będziemy żyli.. a na wiosnę obejrzymy się za czymś stałym. Koniec smutkom! Wyszukam ci korepetytora... przez zimę przygotuje cię do drugiej klasy... muszę mieć z ciebie pociechę na stare lata! A teraz idziemy do kina... czekaj! Jeszcze pół godziny możemy poświęcić na kolację. O, wejdziemy do Hawełki! Cieszysz się?
— Bardzo tatusiu... jabym już chciał, żebyśmy się
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/258
Ta strona została uwierzytelniona.