którzy uśmiechali się niewyraźnymi uśmieszkami... Kamil wychodził z nepewnością w sercu... Należało może ojca odprowadzić.
Otworzyła mu zaspana Piszczkowa w koszuli. Szepnęła swym nieznośnym, łagodnym tonem: „A połóż że się dziecko... już masz posłane“. Naturalnie, że się położy, przecież nie będzie siedział całą noc. Spod sufitu, od palącego się w oliwie knota pod obrazem Matki Boskiej, ciekło gęste i brunatne światło, zdające się potęgować zawiesistość powietrza. Zaduch zamroczył Kamila, tak, że przystanął na chwilę pod oknem, żeby się oswoić. W alkowie chrapał Piszczek w denerwujących odstępach. Terminatorowi świszczało w nosie. Po kątach łaziły zdające się przylepiać do sprzętów, cienie. Dopiero teraz Kamil uprzytomnił sobie grozę tego zbiorowego noclegu. Ostatni, chwała Boga, ostatni... A jutro... jakto: „Wymyśliłem wspaniałą miejscowość... Tam są góry ośnieżone, wspaniale widoki... Kupię ci narty...“
Piszczek punktualnie o ósmej usiadł do śniadania, ubrany już, o twarzy zmiętej od snu i podpuchniętych powiekach. Przyszedł Julek, ucałował policzek matki i powiedział: „Jak ci się spało, droga... sny przyjemne?...“ Piszczek łypnął na niego niechętnie i podnosząc do ust wypryskany kubek z kawą, przeniósł wzrok na gazetę. Kamil siorpał kawę, krytykując w duchu jej beztreściwy smak. Za chwilę poprosi tatusia, żeby mu pozwolił napić się czekolady i zjeść ciastko, ale teraz trzeba to wypić. Czeladnik glansował rękojeścią młotka nową zelówkę, co chwila spluwał na żółtą skórę. Maciejek klepał mokrą skórę
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/260
Ta strona została uwierzytelniona.