młotkiem, na kamieniu, na kolanach. Gapił się w okno, trzęsąc głową. W pewnej chwili uderzenie młotka spadło na skórę jakoś cicho i miękko, inaczej niż poprzednie, i Piszczek huknął znad gazety:
— Uderzyłeś kantem, jełopie! psuj mi skórę, Zbiera ci się już od dwóch tygodni... szykuj mi tyłek na sobotę!
Znów się zaczytał, pijąc głośno kawę, maczając w niej naprzemian kawałki chleba. W pewnej chwili odłożył gazetę, przyjrzał się Kamilowi i powiedział do żony:
— Mały u nas przezimuje co najmniej, bo mu ojca zamkli. Przypilnuj Julka, żeby mu przez ten czas jakie korepetycje dawał... żeby się chłopak nie rozleniwił... Chcecie, to sobie przeczytajcie, ja siadam do roboty.
Dziwna rzecz; zabrakło mu tylko na chwilę oddechu, później odczuwał głęboki wstyd i jednocześnie w zawrotnym tempie przechodził proces pogodzenia się z rzeczywistością. Nie łudził się ani na chwilę, że pomyłka, że Piszczek żartuje... wiedział wszystko. To musiało nastąpić. Byłoby nawet dziwne... akurat... „wyśnieżone góry“... — Pochylił się nad gazetą i między mnóstwem wierszy starał się wyłowić swoje nazwisko. Piszczkowa powiedziała: „Trzeba mu tę kozetkę odsunąć od okna, bo go zawieje... jak te straszne zimna przyjdą...“, po czym przysunęła się do Kamila i mrużąc oczy, również szukała interesującego ich tekstu. Znaleźli, w bocznej szpalcie pod tytułem: „Trafiła kosa na kamień, czyli jak sprytny oszust warszawski wpadł w sidła sędziwego krakowianina“. Całość była utrzymana w tonie żartobliwym. Znajdowali tam takie zdania: „Rozkładał swoje chemikalia,
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/261
Ta strona została uwierzytelniona.