pobiegł na planty, w miejsce, gdzie stłoczeni sportowcy oczekiwali nad wyślizganą pochyłością swojej kolejki.
Czas powoli i z umiarem wtłaczał Kamila w życie obcego miasta. Poznawał nazwy ulic, wałęsał się po plantach, ciągle sam; nie smutny i nie wesoły, raczej poważny i z głową pełną dziwnych, dawnych tęsknot, wspomnień sprzed kilku lat, kiedy ptak, słońce lub wiatr dziwiły go i przejmowały lękiem. Także poczęły mu się uporczywie narzucać spostrzeżenia niepokojące, pełne groteski. Stał się wrażliwy na śmiesznostki codziennego życia, które wyławiał wbrew swojej woli. Kiedyś widział grupę więźniów w szarych paltach i myckach na głowach, którzy sprzątali śnieg na ulicy. Pilnował ich dozorca z karabinem, ale oni pracowali niedbale, rozcierali ręce, patrzyli po niebie, po mieście, w lewo i w prawo, aż raptem podszedł do nich pijany chałaciarz, Żyd z brodą, z pejsami, w okrągłym kapeluszu, jakie noszą galicyjscy chałaciarze. I ten pijany Żyd, w chałacie ubielonym mąką, począł nakłaniać więźniów, żeby nie upadali na duchu, żeby głowy trzymali do góry, bo nie wiadomo, kto podlejszy jest: on, oni czy też pilnujący ich dozorca. Policjant wziął Żyda pod rękę i powiózł gdzieś dorożką. A ktoś z grupki przyglądających się ludzi, powiedział: „Co to, pani nie wie, że do więźniów nie wolno rozmawiać? Dlatego też zabrał izraelitę!“ I wtedy Kamil pomyślał, jakie to straszne, że ten człowiek tylko to skonstatował i że wszyscy ludzie są przejęci tylko tym co wolno a co nie wolno. Że też nikt nie zwrócił uwagi na pijanego Żyda w chałacie, co się prawie wcale nie
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/263
Ta strona została uwierzytelniona.