Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/265

Ta strona została uwierzytelniona.

z lęku, przejęła go udręką wstydu, więc zbliżał się do ołtarza ukradkiem, niezdecydowany. Nagle zobaczył dwie otwarte połowy drzwi nad ołtarzem. Na tych drzwiach i pośrodku działo się coś tak wspaniałego, że przyśpieszył kroku. Ukląkł i patrzył. Wydało mu się, że ci brodaci święci wyniosą zaraz mdlejącą kobietę, że znajdzie się pośród nich. Ale nie poruszali się, znieruchomiali w majestycznym smutku. Z zachwytu ciężko oddychał. Począł szeptać: „Boże najdroższy... Panie Jezusie kochany... zróbcie tak, żebym mógł was kochać... żebym się was nie bał... nic nie wiem... zupełnie nie wiem nic... zawsze mi wybaczajcie... bo ja chcę dobrze... a zawsze jest źle... proszę... proszę...“
Bełkotał te słowa rozrzewniony i przerażony swoim stanem. Twarz mu pałała i czuł ciepłą wilgoć łez na policzkach. Żegnał się raz po raz, pewien, że za chwilę umrze, że się ten kościół zawali na niego. I nagle poposłyszał jęki, jakieś kretyńskie: bebebe... be. Odwrócił się. Do ołtarza czołgała się na kolanach bezzębna starucha w czerwonej chustce na głowie, memląc wargami wstrętne dźwięki. Doczołgała się wreszcie i zwiędłą rączkę wyciągnęła do głowy Kamila, błogosławiącym gestem. Odskoczył z obrzydzeniem. Starucha zaczęła jęczeć, żegnać się, przytykać czoło do posadzki. Kamil wyszedł z kościoła pełen chłodu i pogardy do czegoś czegoby nie potrafił nazwać. Czuł także upokorzenie wobec siebie, że przez chwilę paplał podobnie niezrozumiałe słowa jak ta ohydnie podniecona baba. Zakłamał się, ohydny komediant... Udawał, że wielbi Boga, choć go wcale nie czuje. Wlókł się ulicami pogrążonymi w zgniłej wilgoci zapapranego topniejącym