śniegiem wieczoru. Ale uprzytomnił sobie, że te figury istotnie były piękne i że przecież rzeźbił je człowiek. To go uspokoiło.
Na sankach jeździł teraz Maciejek. Któregoś wieczoru kilku ordynarnych chłopaków w sprzeczce o pierwszeństwo zjazdu, zdarło Kamilowi kominiarkę z głowy, jego samego zepchnęli w krzaki, w śnieg. Sanki oddali mu po godzinie, musiał czekać i patrzeć, jak zjeżdżali po kilku, jeden na drugim prawie, na tych małych, delikatnych saneczkach. Na pożegnanie poszczypali go w twarz i po karku. Zapowiedzieli, żeby więcej się nie pokazywał. Kamil zaprzysiągł im zemstę i łzy stawały mu w oczach, kiedy uświadomił sobie, że jej nie wykona. Zwalił wszystko na sanki. Co za idiotyzm, kłaść się na brzuchu, zjeżdżać kilkanaście metrów po to, żeby wlec sanki z powrotem w górę, rozpychać się w tłumie, odmrażać sobie nogi.
Dni u Piszczków wlokły się w regularnym rytmie nudy. Dawali jeść, byli zakrzepli w swym bezwrażliwym traktowaniu życia, Kamila traktowali z łagodną prostotą, nie komentowali jego pobytu, wyglądało to jakby już na zawsze miał u nich pozostać. Czasem Piszczek po dniach flegmy, wpadał na godzinę, dwie, w symboliczną, szewską pasję, chwytał za pocięgiel, odrzucał go, zdejmował pasek i prał nim Maciejka, rzadziej syna. Jedynie te krótkie wybuchy wprowadzały pewne ożywienie w zastałe jak zapuszczona sadzawka życie jej rodziny. Julek całą energię wyładowywał w szkole oraz w swych młodzieżowo‑pedagogicznych popędach, w domu przebywał mało, wyniosły lub pełen weltschmerzu, z głową do góry, cienki w pa-
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/266
Ta strona została uwierzytelniona.