chodził po korytarzu, patrzył na interesantów znieruchomiałych w oczekiwaniu, wrócił do poczekalni, zerknął na Piszczka zesztywniałego na brzeżku krzesła, udręczonego sztywnym kołnierzykiem, z symetrycznie usadowionym kapeluszem na kolanach... I stanął przed oknem. Na śnieżnej bieli uwijali się robotnicy, pchali taczki z gruzem po deskach, niektórzy machali rękami dla rozgrzewki i podskakiwali w miejscu. Na rozcapierzonych gałęziach siedziały wrony; przemarznięte — skubały się, stroszyły pióra... Wrony do pary, sędzia da pozwolenie,... nie do pary, nie da: Raz, dwie, trzy... osiem... uff... Ale przyleciała dziewiąta i w tej chwili ktoś pociągnął Kamila za rękaw. To był Piszczek; wszeptał mu do ucha, przestraszony jakby:
— Do sędziego idziesz sam... kłaniaj się... proś ładnie...
Woźny wpuścił Kamila w któreś drzwi na korytarzu. Znad biurka odchyliła się wesoła, jajowata głowa. Sędzia zawołał z humorem:
— A dajcie‑że mi spokój... Taki małoletni petent! I tak koniecznie chcesz zobaczyć ojca? Patrzcie go... zbliż się! Długo się tak będziesz kłaniać?!
— Bardzo proszę pana sędziego o kartkę na widzenie z tatusiem — powiedział Kamil jednym tchem.
— Pewnie, że ci dam taką kartkę... Stale mieszkasz w Krakowie? Masz tu jaką rodzinę?
— Ja dwa miesiące jak przyjechałem z Warszawy... Mieszkam u znajomych tatusia.
— A cóż to za znajomi? Ile masz lat?
— Lat mam dziesięć... U państwa Piszczków na Basztowej.
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/269
Ta strona została uwierzytelniona.