Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/274

Ta strona została uwierzytelniona.

Było mu mdło i szumiało w tyle głowy. I naraz, gdzieś z daleka zaszemrały zmieszane kroki, i szmer się przeobraził w męskie stąpania, spomiędzy których Kamil odróżnił krok znajomy, ale bez brzęczenia łańcuchów. I zwyczajnie otworzyły się drzwi, stanął w nich Andrzej, a na Kamila opadł trzeźwy spokój. Andrzej począł całować Kamila z jakimś tkliwym i nerwowym szeptem, trzymał całą jego głowę w swych dużych dłoniach, drapał policzki Kamila ostrym zarostem i chuchał na niego jakimś obrzydliwym, stęchłym odorem. Wreszcie odsunął się i zaczął mówić usprawiedliwiającym tonem o swoim nieszczęściu, o tym, jak mu żal... Ale Kamilowi wydawało się to nieważne, obserwował ojca. Wyglądał jak mnich, ale bez kaptura, w mycce. Na ciele jakby przytył, ale twarz była wychudła i szara, z wydłużonym nosem. Palce miał splecione na brzuchu i mówiąc, kiwał się i mrużył oczy. Binokli nie miał. Ubranie na nim jakby z worka i tegoż koloru. Ubranie było okropne; zwisało, odsłaniało pofałdowaną szyję, spodnie obciskały uda, a na tym wszystkim jakaś kloszowa, brązowego koloru narzutka, rzecz bez kołnierza i wystrzępiona na karku. I Kamil, słuchając nieciekawych słów Andrzeja, patrzył na ten upadlający ubiór z chłodną wzgardą, i wspominał energicznego pana w czerni, z błyszczącymi binoklami; tego wypragnionego ojca, co to wszystko może.., Wszechmocny! Tylko mu się powierzyć w zupełnym zaufaniu, z wiarą, że wszystko co wykona, będzie doskonałe. I teraz... Szorstki taki... pachnie brzydko, przez drzwi co chwila zagląda człowiek w czapce, pilnują go... Obiecał, nie spełnił i teraz tu siedzi. Paznokcie