pani Gorlicka przyciągnęła Kamila tuż do swego biustu i powiedziała:
— Ach... senne czupiradło... lizie na dziecko, nie przeprosi... Obiad jadłeś, bo akurat pora obiadowa, więc mogłeś nie jeść jeszcze... Każę ci przynieść, zjesz tu, na stoliku, przy mnie...
— Dobrze, zjem... bo miałem dopiero pójść...
Kamil jadł wyśmienity, czerwony barszcz, po tym siekane zraziki z kaszą... wszystko było smaczne. Siedział naprzeciw pani Gorlickiej. Wypytywała go o wszystko i mimowoli opowiedział to, co pamiętał o sobie i o matce, najmniej o ojcu. Pani Gorlicka słuchała, patrząc jak je; czasem ktoś podchodził do stolika, podawała rękę do pocałowania, jeśli to był pan, serdecznie sciskała, jeśli to była pani, brała pieniądze, wydzierała kwity, pytała o zdrowie i o mrozy, a gdy ten ktoś odchodził, wówczas znów opierała brodę na złożonych dłoniach, patrzyła i słuchała. Kiedy Kamil zjadł leguminę, powiedziała:
— Będziemy teraz razem, to mi dopowiesz coś dziś przepuścił. Widzisz, zbliża się czwarta i ma tu przyjść jeden taki pan od podatków... Zresztą co ci będę mówiła... Powiedz tym Piszczkom, że się przeprowadzasz do mnie, podaj im adres, podziękuj za wikt i opierunek, potem przychodź, a ja już pomyślę, gdzie cię usadowić. Smakowało ci?
— Bardzo smakowało...
— No więc... bidy u mnie nie będziesz miał... powiedziałam ci: Też mam syna... Tylko się nie awanturujcie, ma być zgoda... jak bracia... A teraz idź i wracaj, smyku...
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/280
Ta strona została uwierzytelniona.