i Kamil im dłużej mu się przyglądał, tym bardziej wzbierało w nim poczucie wyższości i dumy.
— Dużo jeździłeś tej zimy na saneczkach? — zagadnął niespodzianie, że aż Alina wyciągnęła szyję z kąta.
Drgnął, drapnął się po głowie i odpowiedział, nie patrząc na Kamila:
— Matka jeszcze nie daje, powiedziała, że może na przyszły rok.
— A dlaczego mówisz jeszcze... Chorowałeś?
— Nie, alem był na poprawie przez rok.
— Co to jest „poprawa“?
— Jam zgrandził matce biżuterie, bo chciałem uciekać do Ameryki... I wydały się inne różności... to byłem w takim zakładzie, a teraz matka mi nie pozwala na różne rzeczy...
— A tam było źle?
— Marnie było... sakrament!.. O szóstej rano my wstawali w zimie, drzewo rąbali, wodę nosili... A potem nauka i rzemiosło... ja byłem na stolarce. Matka czasem dosyłała wiktu, ale tam zimno było, żadnych zabaw... A jakeś co przewinił, to zaraz prali trzciną, na gołą...
Alina przerwała tę rozmowę. Ziewająca, z miną jakby myślami była gdzie indziej, leniwie popędzała chłopców do spania. W przedpokoju się rozeszli, ale Antek szepnął Kamilowi, że przyjdzie jeszcze do niego pogadać trochę. Alina zaprowadziła Kamila do znanej już z południowej wizyty jadalni. Było tu chłodno, z ulicy kładła się na sprzętach smuga świetlna, pośród foteli pokrytych pokrowcami, dwu palm i fortepianu, bieliły się widmowo obrusy na stolikach. Świecz-
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/285
Ta strona została uwierzytelniona.