Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/287

Ta strona została uwierzytelniona.

nica i świeży zapach mrozu z perfumą wtargnął mu do nozdrzy. Minęło kilka minut i na progu stanęła ze świecą w ręku pani Gorlicka. Wpatrywała się uważnie w miejsce, gdzie leżał Kamil. Była tak samo ubrana jak w kuchni, przed wyjściem. Wolno zaczęła się przybliżać. Trzymając świecę nad głową, przybliżyła zaczerwienioną od mrozu, nieupudrowaną i bez szminki twarz do twarzy Kamila. Widział rozszerzone pory na jej wydatnych policzkach i czarne punkciki wągrów na nosie. Przyglądała mu się z natężoną ciekawością, z przymrużonymi oczami i w pewnej chwili palcem prawej ręki dała mu psztyka w nos, szepcąc:
— Udawaczu ty, już trzeba było się chociaż odwrócić twarzą do ściany... Pewnieście ględzili do tej pory z Tolkiem... Ach ty bąku... śpij...
Uszczypnęła go w policzek i zaraz pocałowała w to uszczypnięte miejsce. Odeszła cicho, z wysoko wzniesioną świecą jak pochodnia, szeleszczącą spódnicą, staroświecka.
I rozpoczęło się odmienne życie, przytłumione jakby i ospałe, ale z każdym dniem przynoszące zdarzenia, które ciemnym osadem obrastały duszę Kamila. Po pierwszym noclegu poczuł się zupełnie zadomowiony. Sprawiło to nawiązanie kontaktu z Antkiem oraz atmosfera ufnej powagi, jaka emanowała z energicznej postaci pani Gorlickiej. Szybko przystosował się do zwyczajów domowych, do rytmu dnia... Przyswoił sobie owe nieuchwytne fluidy, jakie cechują obce mieszkania, przejął ducha domowego; mieszkanie przestało obco pachnąć. Lokal składał się z trzech pokoi, kuchni, ustępu i kilku mrocznych zakamarków. W pokoju na