dziem Ela spuszczała na sznurku, z ganku, oglądając się czy nie widzi tego pani Gorlicka, specjalnie umocowany garnuszek z jakąś zupą czy kaszą. Dzieci oblegały ten rozbujany garnek, wyrywały sobie jedyną łyżkę, którą przezorna Ela w nim umieszczała, albo jadły wprost, rękami, o ile to nie był płyn. Zresztą pani Gorlicka posyłała im od czasu do czasu jakieś resztki do jedzenia. Kamil często wpatrywał się w to podwórko, urzeczony jego sugestywnym nastrojem. Wspominał podwórko na Złotej, później u ciotek, na Leszczyńskiej, dalej groźne w swej martwocie podwórko u Piszczków i to... Wszystkie były dla niego przyczyną posępnych zadumań i mimowoli odczuwał jakąś przynależność do tych neutralnych terenów zbiorowego życia kamienic... przynależność człowieka miasta.
Dzień w mieszkaniu pani Gorlickiej rozpoczynał się w kuchni. Ledwie brudny i bolesny świt zimowy przywierał do oszronionych szyb, rozprażone snem dziewczyny wlokły się do kuchni, zapalały lampę i gotowały kawę na prymusie, wielki garnek, który miał starczyć na cały dzień. Ledwie się umyły i uczesały, przychodziła pani Gorlicka w niebieskim, flanelowym szlafroku z postawionym kołnierzem z żółtym papierosikiem w palcach i niby surowy oficer wydawała polecenia z gromką energią, godniejszą istotniejszej sprawy niźli kwestia zup czy jarzyn. Śniadanie wszyscy jedli w kuchni, niedbale, często na stojąco i w pośpiechu. Około dziewiątej życie popadało w rytm regularny. Ela sprzątała pokoje, Alina zajmowała się obieraniem jarzyn do gotowania, pani Gorlicka wychodziła na miasto załatwić sprawunki na dzień jutrzejszy, chłopcy
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/291
Ta strona została uwierzytelniona.