nem i pani Gorlicka zasiadała pod palmą do fortepianu, kładła na blacie swą wielką, wyszmelcowaną, brzuchatą i zawsze niedomkniętą torbę z pieniędzmi, po czym zaczynała grać różne walczyki, urywki z oper, rzeczy przeważnie sentymentalne i nastrojowe. Chłopcy musieli siedzieć w pobliżu, przy stole nakrytym zielonym, pluszowym obrusem. Nudzili się obaj bardzo, ale udawali przejętych i rozmarzonych grą. Pani Gorlicka kilka razy powiedziała coś w rodzaju:
— Komedianci, wiem żebyście woleli ganiać się po plantach, a tu robicie rzewne miny... Cóż wam tak zależy, żeby mi pochlebić? Przecież to, co wam daję, jest moim obowiązkiem i nic ponadto osiągnąć nie możecie... konika na biegunach żadnemu nie kupię, więc pocóż się tak zgrywać?
Ale nie miała racji, myśląc, że chodzi im o jakieś materialne korzyści. Imponowała im i sami nawet nie wiedzieli, dlaczego ciągle pragną być blisko niej. Nudziła ich muzyka, ale bynajmniej nie popołudniowe posiedzenie. Byli jacyś odurzeni jej osobą.
Do piątej siedzieli w salonie. Później pani Gorlicka kładła się na kanapce, albo wychodziła. Do siódmej chłopcy gawędzili, albo włóczyli się po mieszkaniu. Nie znudzeni, nie smutni, ale jacyś ospali i niemrawi.
Po tygodniu pani Gorlicka posłała Kamila po raz pierwszy z obiadem dla Andrzeja. Dużą, podróżną torbę napełniła menażkami, wielkim chlebem, garnuszkiem ze szmalcem, setką domowych papierosów. Kamil wlókł się z tą torbą przez planty, ugięty pod jej ciężarem, przekładając ją z ręki do ręki, odpoczywając co kilka ławek. W końcu zziajany dotarł do bramy
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/293
Ta strona została uwierzytelniona.