Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/298

Ta strona została uwierzytelniona.

I teraz oto, stojąc przed oknem, dziwiła się jak to z suchych i wyrachowanych zamierzeń matrymonialnych człowiek ten wyłonił się nagle jako ktoś bliski, ktoś kto sprawił, że pościel przez te dwie noce paliła ciało i życie stało się takie niecodzienne, jakby je kto zamieszał od spodu. Dziś rano była u sędziego śledczego, który zezwolił jej na widzenie się z Andrzejem. Miała pójść jutro i lękała się, czy aby nie powie mu za wiele.
Do jadalni weszli cicho Antek i Kamil. Było już uprzątnięte i wydeptana w południe jadalnia popadła w mroczną, poobiednią drzemkę. Chłopcy usiedli obok fortepianu, Antek wyciągnął z kieszeni guzik na sznurku i począł przy tym nieciekawym drobiazgu coś manipulować. Siedzieli cicho i przykładnie. Pani Gorlicka odczuła ich obecność, bo powiedziała, zbliżając się w ich stronę:
— Zagram wam dzisiaj „Opowieści Hoffmana“... w sam raz na taki słotny, marcowy dzień... Przyjdzie wiosna, będę grała weselsze rzeczy.
Położyła wydętą, zatłuszczoną torbę na fortepianie, zasiadła i uderzyła w klawisze. Grając, przechylała głowę i poruszała ramionami. Z okien prószyło mrokiem, na ulicy zaklekotały miarowo końskie kopyta, zaturkotały koła, ucichło i tylko smutna, deszczowa melodia unosiła się w sennej jadalni. Zasłuchany i jakby urzeczony Kamil, wstał i cichutko podszedł do fortepianu, oparł się łokciami o blat i patrząc w zacierającą się w mroku twarz pani Gorlickiej, nerwowymi ruchami palców wyciągnął z torby miękki, niby kawałek sukna, banknot. Po czym westchnął, chwilę