ją i rozdzieliła na trzy części spory kawał szarlotki. Chłopcy szybko uporali się z ciastem, ale pani Gorlicka jadła powolutku, podsunąwszy garść lewej ręki pod brodę, aby oszczędzić okruchy. Było duszno, ludzie pocili się, chuchali sobie w nosy różnymi obiadami, czasem tłum zafalował, ktoś krzyczał: „Sera, sera!“... Człowiek w liberii trzymał w garści brzegi ciężkich, czerwonych kotar, spoza których sączyła się melodia skrzypiec i pianina. Kamil z trudem ukrywał ziewanie. Był tak zblazowany, że atmosfera ważności tej chwili, która emanowała od pani Gorlickiej przejmowała go mdłym podrażnieniem. Przy tym celebracja nad tym ciastem, ten łagodnie strofujący wzrok pani Gorlickiej, kiedy przyduszony przez jakiegoś barczystego jegomościa, Kamil syknął. Wielka rzecz... Kino miał codzień, albo i dwa razy dziennie... Co do słodyczy... No, o tym już nie warto wspominać. Ale zachowywał pozory, zwłaszcza że kotara rozsunęła się, ludzie poczęli się tłoczyć i w Kamilu odezwała się przecież żyłka kinomana. Usiedli po bokach pani Gorlickiej, niecierpliwie oczekując początku. Ale kiedy ekran pokrył się obrazami, Kamil ze smutkiem spostrzegł, że już był na tym filmie. Był to w dodatku wyjątkowo nudny, salonowy obraz, gdzie ludzie tańczyli, całowali się i tylko jedno miejsce było dość ciekawe, tuż przy końcu, kiedy dwaj panowie we frakach pobili się po twarzy o panią w tiulowej sukni, i kiedy jeden do drugiego strzelił z małego, bębenkowego rewolweru. Kamil jako tako przetrwał ten obraz i wstał z ulgą po ostatnim akcie. Pani Gorlicka była wzruszona, wyciągnęła z mufki chusteczkę i przytykała ją do zaczerwienionych powiek.
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/307
Ta strona została uwierzytelniona.