Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/311

Ta strona została uwierzytelniona.

biegła z pokoju. Alina płacząc coraz gwałtowniej, odstawiła kawę z primusa, usiadła w kącie pod drzwiami i tam już na dobre pofolgowała żałości. Kamil znacząco mrugnął w stronę, wycierającego pięścią oczy, Antka, ale ten spojrzał na niego z jakąś odrazą i odwrócił się. W kuchni było przykro i Kamil ciężko parał się z zalewającym go niepokojem. W pewnej chwili posłyszał swoje imię. To pani Gorlicka wołała go z sypialni. Porwał się tam i w biegu uchwycił błagalne spojrzenie Antka. Pani Gorlicka stała między dwiema świecami co paliły się na tualetce, i w lustrze naciskała kapelusz na głowę, po czym długą szpilką przypięła go do włosów. Z otwartego okna szedł wietrzyk, płomienie świec drżały, w pokoju panowała atmosfera dramatu i decyzji. Pani Gorlicka powiedziała, nie odwracając głowy w stronę Kamila:
— Pojedziesz ze mną... Jakoś muszę wyjaśnić sprawę... Już sama nie wiem, komu ufać... kładź paletko, zaraz wychodzimy...
Zabiło w nim serce. Napewno idą na policję... tam podobno biją, może lepiej odrazu wszystko powiedzieć... Ale to przecież nie osiemset... najwyżej czterysta mógł zabrać w tym okresie. Dlaczego aż tyle brak? Ta niespodziewana i gruba nadwyżka umniejszała w jego pojęciu poczucie winy, ba, coraz bardziej pomijał swoją osobę w tej sprawie i poważnie zaczął się zastanawiać, kto też mógł ukraść te pieniądze.
Wsiedli w tramwaj i długo gdzieś jechali pogrążeni w domysłach. Kamil rozglądał się wśród osowiałych pasażerów, rozleniwionych świętem i ponuro patrzących w szarą przyszłość roboczego tygodnia. Po kwa-