potęgują ciszę, stwarzają nastrój łagodnego smutku i wspomnień. Krępy, o silnych, grubych nogach i krótko przystrzyżonej głowie, dwunastoletni Bolek Koniczyn, unosi znużoną twarz znad książki i miętosząc prawe ucho, powiada:
— Ty mnie Kamil przeszkadzasz.. I choć ty nie hałasujesz, ale ja czuję, że ty stoisz przed lustrem i mizdrzysz się... Mnie to aż świerzbi w plecy... A wogóle, to jestem już przemęczony tymi lekcjami... Poco człowiek ma takie jakieś miękkie rzeczy po obu stronach głowy... narośle takie paskudne... Czy bez uszu nie można słyszeć... Wiele stworzeń nie ma uszu, a doskonale słyszą...
— To przecież ty mnie przeszkadzasz swoim ględzeniem. Patrzę w lustrze jakie mam gesty robić podczas jutrzejszej recytacji. Mamy mówić z Ewą „Balladynę“ na głos. Będę Chochlikiem. W lustrze lepiej mi się uczyć... odwróć się, jak cię to drażni... Wymyślasz jakieś uszy, żeby tylko się nie uczyć... A przecież okradasz samego siebie...
— Bo ty jesteś taki kujon bez fantazji. I tak wszyscy pomrzemy, a mnie bawi, że spostrzegłem takie rzeczy, obok których wy wszyscy przechodzicie jak ślepi. Naprzykład dorożka widziana z góry wygląda jak wielkie skrzypce... Powiedziałem to kiedyś wujowi, wyjrzał oknem i mówi: — „Chłopcze, chłopcze... wietrzniku... przecież tam stoi koń zaprzężony do dorożki...“
— I mnie dawniej takie bzdury się po głowie tłukły, ale teraz, kiedy podrosłem i zajmuje mnie tylko nauka, wszystkie te dziecięce idiotyzmy poszły precz.
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/316
Ta strona została uwierzytelniona.