mowy o żadnych kinach, Kamil z bólem myślał o swoich koronach w klozecie, których nie miał narazie odwagi użyć. Taczki wydały się pani Gorlickiej niezłą pomocą przy gospodarstwie. Skoro piwnica została oczyszczona, należało ją nadal użytkować i w tym celu pani Gorlicka poleciła chłopcom zwozić kartofle zakupione na placu Szczepańskim. Wprawdzie tylko kilkadziesięć kilogramów, ale dość, jak na takie małe taczki, przy czym trzeba było wyczekiwać w kolejce na te kartofle, bo to się działo w tych trudnych żywnościowo czasach. A później Kamil na zmianę z Antkiem wstawali codzień około piątej rano i pchali taczki obok pani Gorlickiej na targ z jarzynami. W ciągu dnia zmywali naczynia, pomagali przy froterowaniu posadzki w jadalnym. Rzadko wychodzili, wczesnymi wieczorami byli już senni ze zmęczenia. Życie to było jakieś zastałe w swej monotonnej surowości. Nie było bliskiego serca, nikt też się nie litował. Do spiżarnio‑sypialnianej antykwarni wejście było wzbronione pod groźbą domu poprawczego. W tym czasie Kamil znów przechodził okres drętwoty. Nie reagował albo reagował słabo; spał, jadł... pracował.
Któregoś wieczoru czerwcowego, kiedy chłopcy siedzieli w oknie jadalnego pokoju i ziewając, czekali na kolację, dobiegł ich z przedpokoju zdziwiony okrzyk pani Gorlickiej, po czym zabrzmiały słowa męskie, uprzejme: „Nareszcie, pani dobrodziejko... Nareszcie!“ Do pokoju wszedł Andrzej, odświeżony, wygolony. Chwycił niemile zdziwionego Kamila w ramiona, wyściskał go, pani Gorlicka przyniosła lampę, w jej świetle postać Andrzeja znów się wydała Kami-
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/320
Ta strona została uwierzytelniona.