Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/325

Ta strona została uwierzytelniona.

w doskonałym humorze. Kamil poszedł kiedyś ze studentami na spacer do Łazienek, i ujrzał ojca gdzieś w bocznej alei, jak szedł w towarzystwie bladej i rozmarzonej pani. Tak, to była ta pani, poznana w dniu wyjazdu do Krakowa... Na ramieniu trzymała bukiet kwiatów jak niemowlę. Minę miała zażenowaną, przeczącą. Długo się Kamil nad tym nie zastanawiał, zwłaszcza, że studenci prowadzili ciekawą rozmowę na temat okrucieństw armii czerwonej w stosunku do polskich oficerów. Palenie dworów, rabunki, wszystko to podawane w dziwacznej anegdotycznej formie, słysza Kamil całymi dniami, nieomal bezustannie z ust zbierających się w mieszkaniu Połosów młodych ludzi, ustawicznie wodzących palcami po mapie, pochylonych nad stołem, rozognionych. I znów Kamil znalazł się w przykrym kręgu niewiedzy, w mętnych, uporczywie uderzających do głowy, falach niezrozumienia. Już nie ludzie, ale miasto zdawało się drżeć z podniecenia. Ludzie całe dni spędzali na ulicach, leniwie dreptali obok siebie, często powtarzali jedne i te same słowa, gapili się na szare cielska oddziałów żołnierskich, mijających szpalery tłumów. Huczało miasto niepokojem, strachliwym tłokiem na dworcach, zgrzytem podkutego obuwia, dudnieniem kół armatnich po bruku. Pokazało się wiele pięknych pań na ulicach; wystawały po rogach, obdarzając żołnierzy żywnością i tytoniem. Te piękne panusie dręczyły Kamila atmosferą fałszu pośród tłumu; uwijały się w nim jakieś zastrachane wabiki. Z murów barwne afisze krzyczały słowa, których Kamil nie mógł pojąć i które go podniecały. „Obywatele! Ojczyzna zagrożona! Do broni! Odep-