Jakże kochał świat i dobrego Stwórcę... I przyrodę, która go tak kojąco tuliła do siebie... Wszystko jest sama dobroć, ale dobroć należy mieć w sercu... Ach! Tylko jak dziękować Stwórcy za to wszystko? Przecież pił duszkiem słodycz swego losu. Rozpłakał się na jednej z takich przechadzek i ukląkł pod drzewem i objął jego pień. Często go ogarniał lęk z nadmiaru szczęścia.
Za otwartymi oknami szumi młoda wiosna w drzewach. Zagląda wieczór ciepły do pokoju, cofa się przed światłem ciemną falą w głąb parku. Jasny krąg lampy obejmuje wspólny stół uczniowski oraz pochyloną głowę i kark Kamila. Jest zmęczony i czarne literki na białych stronach książki zdają się łazić po papierze. Po tamtej stronie stołu pusto, wznosi się tylko mała piramida książek i zeszytów z wystającą na samym czubku ekierką. Ktoś westchnął w oknie i Kamil pytająco spojrzał w tym kierunku, ale zaraz odwrócił głowę w stronę drzwi, bo tam skrzypnęło. Na progu stał pytająco filigranowy, maleńki Borys Szlechter, trzymając na piersiach paczuszkę herbatników zwanych „półksiężyce“. Przechylił malutką główkę na prawe ramię, jak ptaszek i patrzył potulnie czarnymi, niezmiernie ruchliwymi oczkami na Kamila. Na nogach miał żółte buty z cholewami, w których luźno tkwiły łydki; kolana obciągały czarne pończochy, dalej szły czarne, aksamitne majtki i biały półkożuszek wyszywany czerwoną nitką. Borys miał dziesięć lat i wyglądał jak duża laleczka. Pąsowe usteczka układał w ciup i bał się wszystkich. Siedział z Kamilem
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/344
Ta strona została uwierzytelniona.