Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/345

Ta strona została uwierzytelniona.

w jednej ławce i jak to się zdarza w młodszych klasach, pozwolił nad sobą przewodzić Kamilowi i pokochał go. Teraz stał na progu i błagał wzrokiem, aby mu pozwolono posiedzieć trochę. Kamil zawołał szeptem:
— Wejdźże i siedź chwilę spokojnie... Raz sobie jeszcze powtórzę i potem będziemy rozmawiać. Siadaj tu.
Borys przydreptał do stołu, położył przed Kamilem paczkę z herbatnikami i na palcach pobiegł do krzesła niby jakiś baletnik. Tam przysiadł w milczeniu.
Kamil zmienił teraz system nauki. Począł kiwać głową, przykładać dłonie do skroni, unosił twarz ku lampie i trząsł wargami jak jąkała, który pragnie coś powiedzieć. W oknie coś jęknęło i zatrzeszczało, górna połowa ciała Bolka Koniczyna zsunęła się z parapetu i odezwał się głos dziwny jakiś, przytłumiony:
— Kamil, czy nie masz czasem takiego wrażenia, że na nas patrzy ktoś niewidzialny?
— Jakto?.. Patrzą przecież... podpatrują czasem przez dziurkę od klucza... Różnie się zdarza...
— Oh, nie to! Ktoś zgóry... nie z ziemi?!
— Aa... No wiadomo... Bóg!
— Z Bogiem znów! Nie o tym myślę... Wydaje mi się często, że ktoś siedzi z rozłożonymi ramionami, brodę ma opartą na rękach i patrzy się na ziemię, na to nasze życie... Albo może patrzy na nas przez mikroskop... Nie wiadomo. Jakiś człowiek prawdziwy i ogromny.
— Od takich myśli robi się mdło. Ja się od nich oduczyłem i teraz mam spokój.
Bolek zbliżał się do stołu i z frasunku drapał ostrzy-