nie wiedział do kogo, na twarzy czuł szybkie pocałunki. Oszołomiony pytaniami przysiadł na kuferku i wybuchnął głośnym płaczem. Nie słyszał co do niego mówiono, ukrył twarz w dłoniach. Sam nie wiedział, kiedy się uspokoił, kiedy usiadł przy stole, przed talerzem gęstej zupy z pajdą chleba. Uciszyło się, Kamil ogarnął wzrokiem twarze, sprzęty, cały pokój i nagle poczuł się swobodnie, jak gdyby przeszedł sen jakiś o Krakowie i Zakopanem; o ojcu i o wszystkich zdarzeniach tych kilkunastu miesięcy. Ot tak, jakby zdrzemnął się przy stole. Znów obległy go pytania. Odszedł do kubła z wodą, napił się, wrócił i począł wolno, starając się nic nie opuścić, opowiadać dzieje tego okresu. Słuchano go z twarzami skupionymi, w świetlnym kręgu szumiącej lampy.
Wyciągnął się na swym dawnym posłaniu. Było już ciemno, w kuchni syczał zawodząco imbryk, obok szeptali pod pierzyną chłopcy, słychać było głębokie westchnienie przejętych opowiadaniem ciotek. W tej ciszy mąconej szmerami, odezwał się ziewający głos ciotki Zosi:
— Ano, przewietrzyłeś się, to teraz chwycisz się jakiej roboty... Jużeś stary chłop. Pogadam ze znajomym krawcem, może cię weźmie na naukę... Żeby w tego Jędrzeja piorun trzasł!
Stół przyjaźnie zatrzeszczał pod Kamilem. Odezwały się regularne oddechy śpiących ciotek i imbryk nagle umilkł. Stół zakołysał się i niby wyspa w oceanie, pogrążył się w szmaragdowym, pełnych uroczych dziwadeł śnie.
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/351
Ta strona została uwierzytelniona.
KONIEC TOMU PIERWSZEGO