Działy się straszne awantury, opiekunka poszkodowanej obrzucała wyzwiskami matkę, Kamila oczekiwały w domu cięgi, ale to nic: był zgrzany, podniecony i rozczochrany. Nienawidził tych ufnych, niewinnych istotek. Wercman nazywał to potwornym, zastraszającym w tak młodym wieku sadyzmem, ale Kamil nie rozumiał znaczenia tego słowa, a parę uderzeń dyscypliną z rąk matki było fraszką. Raz jednak, kiedy obrzucił pewną dziewczynkę błotem i przy tym podarł jej białą sukieneczkę, miarka się przebrała i Kamil otrzymał kilkadziesiąt dyscyplin na gołą skórę z rąk Wercmana. Tak, było to pamiętne lanie. Wybuchła awantura, matka nie pozwalała bić Kamila. To sobie przecież wyraźnie zastrzegła, już na początku. Jak można tak bić dziecko, przecież ma krwawe pręgi. „Wyrośnie na zboczeńca“, powiedział Wercman. Od tej pory, Kamilowi nie wolno było odejść od matki na dwa kroki.
Siedział więc na ławce, posępny, łakomie patrząc na bawiące się dziewczynki. To wspomnienie przejmowało Kamila wstydem; jak mógł być takim ordynusem? — A przy tym jakże był nieokrzesany: czyż to nie on całował posążki w tymże ogrodzie, myśląc, że są to postacie świętych? Był wtedy pośmiewiskiem przechodniów, i wszystko przez mętną informację babki Weroniki, że należy całować krucyfiks. Zachowywał się gorzej od Zbyszka. Jeśli mu matka nie chciała kupić balonika, stawał jak wryty i płakał, wył w niebo. Skoro otrzymał balonik, puszczał go zaraz i wodził za nim wzrokiem, dopóki nie zniknął w przestworzach. Zaraz żądał drugiego.
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/45
Ta strona została uwierzytelniona.