teresował się bardzo frędzlami serwety. Rzeczywiście, czy ją kochał? Nie, nie może tego powiedzieć. Nigdy nie zastanawiał się nad tym, ale teraz, kiedy zadała mu to pytanie, nie powiedział „Tak“, ale zdawkowe: „Acha“.
Ciotka Zosia siedziała już ze cztery godziny. Przyszła zaraz po obiedzie, około trzeciej. Wercman siedział w kącie i majstrował koło budzika. Kamil zrzucił budzik na podłogę, i zegar teraz milczał martwo. Spod niebieskiego klosza lampy, padało na pokój gęste światło. Ciotka Zosia siedziała na łóżku, u nóg matki, a Kamil stał pod piecem, z opuszczoną głową. Co chwila zerkał w stronę Wercmana. Twarz matki była kanciasta i nieruchoma, niemal groźna. Rozmowa ciągle się urywała, Wercman wtrącał od czasu do czasu jakieś słowo. Matka powiedziała piszczącym szeptem:
— Dziś w nocy śniło mi się bicie, pewnie ktoś przyjedzie.
— Tak, u mnie też zawsze to się sprawdza. Jak bicie, to ktoś się przybije, — powiedziała ciotka Zosia.
— Ciekaw jestem, co jutro zepsuje — westchnął Wercman.
Ciotka Zosia mrugnęła okiem w stronę Kamila, uśmiechnęła się.
— Lucyna jest teraz na wsi, u Leona, pomaga matce w gospodarstwie — zaczęła. — Anka, czy pamiętasz jak wysługiwałyśmy się zawsze Lutką? Ty, Stacha i ja leżałyśmy na kanapie, a ona szorowała podłogę, docinałyśmy jej przy tym. Teraz Lutka jest szczęśliwa, siedzi sobie na wsi, ma spokój, nie tak jak my. Chociaż, trudno jej zazdrościć staropanieństwa...
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/49
Ta strona została uwierzytelniona.