Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/61

Ta strona została uwierzytelniona.

najgorsze wyobrażenie. Opowiadał kiedyś o tym u Wandy, sierżant­‑klarnecista. Źle było w kuchni, w oknie, ale tam musiało być znacznie gorzej. I ojca tam zabrali, ale za co? „Znów kogoś okradł“. Czy ten wesoły, tęgi pan mógłby wejść na cudzy strych i zabrać komuś bieliznę, tak jak to się zdarzyło w zeszłym roku matce Hieronimka? Co teraz pocznie? Nie może wrócić do domu, po tej ucieczce z okrzykami. Jak się pokaże matce. co powie Wercman? Zatrzymał się przed bramą i z tępą rozpaczą patrzył na poruszane wietrzykiem liście drzew ulicznych. Przejechał ciężarowy samochód i otoczył go tumanem kurzu. A może pójść do ciotki Zosi i tam się ukryć? Po trotuarze stukały obcasiki, za nimi bocianie kroki Wercmana. Twarz matki jak piwonia, ze śladami łez, a teraz promieniejąca szczęściem.
— Ach, podłe, niegodziwe dziecko! Wracaj w tej chwili do domu.
Szarpnęła go za rękę. Szli w nieprzyjemnym milczeniu, Kamil jak schwytany dezerter.
— Natura ciągnie wilka do lasu — syknął Wercman.
— Cicho, już nic nie mów — powiedziała matka.
Troje zdenerwowanych ludzi szło w słońcu. Wsiedli w tramwaj. Niechby już zaczęli trochę wymyślać, to milczenie jest tak przygnębiające. Kiedy przechodzili przez podwórko, zaśmiał się stróż: „Hehe, jest“. Na schodach siedział ślusarz i ćmił papierosa.
— Czekam proszę pana na pieniądze, państwo tak gwałtownie wybiegli i zapomnieli uiścić, a malec jak widzę się znalazł, hohohe!